Poprosiłam moją przyjaciółkę Mariannę, która jest dla mnie skarbnicą mądrości i bardzo bliską przyjaciółką, aby podzieliła się swymi przemyśleniami, które od lat spisuje, w rodzinnych dziennikach.Dziś część trzecia.
Wczasy za grosik
Od 1985 roku wyjeżdżaliśmy też niemal każdego roku na wczasy do Ustronia, gdzie z zakładu pracy męża były domki campingowe.
Jakaż to była radość nie do opisania. W maluchu trójka dzieci, a na dachu bagażnika, ziemniaki, konserwy, słoiki z bigosem i innymi zapasami.
W campingu była maleńka kuchenka elektryczna, ale dodatkowo mąż zabierał zawsze małą butlę z gazem i palnik, dlatego mogliśmy gotować nawet po dwa dania.
Mimo tego najczęściej nie zdążyłam pozmywać po obiedzie, bo wszystkim tak apetyt w górach dopisywał, że domagali się ciągle jedzenia.
Raz dziennie pozwalaliśmy sobie na skromny deser w kawiarni ,,Delicje” .

Codzienna msza święta
Mimo wczasów uczestniczyłam na co dzień w porannej mszy świętej.
Było za co dziękować, bo przecież dzieci były zdrowe, my również.
Wczesnym rankiem biegłam niespełna dwa kilometry w jedną stronę do kościoła, a w drodze powrotnej wstępowałam po pieczywo.
Kiedyś mąż się wygadał przed znajomą z pracy, że po powrocie z kościoła wstępuję po świeże pieczywo. Kobieta aż się za głowę złapała, co to za wczasy, aby rano biec do kościoła.

Dorastające dzieci, kłopoty codzienności
Mijały lata, a wraz z nimi kłopoty jak w każdym domu.
Narastały problemy z wyborem szkół dla dzieci, potem przeżycia z dorastającą młodzieżą itd. Jednym słowem całe życie miałam pod górę.
Przez wiele lat pracowałam w sklepie spożywczym, ale w połowie 1994 roku musiałam zaryzykować podobnie jak wielu innych w naszym kraju i przemysłowy sklep wziąć w dzierżawę, albo szukać pracy.

Ciosy od losu
Mąż był na rencie inwalidzkiej, więc nie mogłam zostać bez pracy.
To były trudne lata i nikt kto nie miał własnej działalności nie zrozumie jak trzeba się głowić, aby jakoś utrzymać źródło skromnego dochodu.
Jakby mało było tych problemów nagle ojciec zmarł na zawał, a zaledwie dwa lata później matka ciężko zachorowała ( guz trzustki).
Sama nie wiem jak zdołałam to wszystko przeżyć. Prowadziłam już wtedy swój sklep i dojeżdżałam niespełna 30 km do rodzinnego domu, aby zająć się matką.

Cudowna woda źródlana i borówki
Pewnego dnia matka zapragnęła wody źródlanej i kompotu z borówek leśnych. Przypomniała sobie z lat młodości o pewnym cudownym źródełku oddalonym kilka kilometrów od jej domu.
Na początku nawet nie myślałam, aby szukać jakiegoś źródła, bo skupiałam się na poszukiwaniu leśnych borówek. Niestety wtedy trudno było zdobyć taki owoc, ale nie poddawałam i przez kolejne dni rozpytywałam wśród klientek.
Miałam szczęście, bo jednej z nich ktoś z rodziny przyniósł maleńki słoiczek borówek, więc chętnie mi go odstąpiła. Byłam kobiecie ogromnie wdzięczna.
Potem pozostało zdobyć wodę ze źródełka. Siostra matki poradziła kupić butelkę niegazowanej wody, ale nie miałam sumienia, aby tak postąpić. Zaczęłam się zastanawiać nad odszukaniem tego źródła.
To był koniec listopada na dworze po piętnastej powoli już szarzało.
Nagle w drodze do matki nawet nie wiem, kiedy kierunkowskaz włączyłam w przeciwną stronę. Dojechałam do wioski i spytałam młodą kobietę o źródełko, ale kobieta nie tutejsza wskazała dom starszej pani.

Opowieści starszej pani o cudownym źródle
Musiałam opowiedzieć o co chodzi, potem wysłuchać o cudach jakie miały miejsce w powojennych latach, a dopiero potem wskazała drogę do domu pod lasem, gdzie miałam uzyskać resztę informacji.
Tam znów musiałam opowiedzieć o życzeniu ciężko chorej matki i prosić o jakieś naczynie, bo nie przypuszczałam, że zdołałam dotrzeć do tego miejsca .
Starszy mężczyzna zabrał z domu słoik, ale uprzedził, że nie wiadomo, czy istnieje to źródło, ponieważ nikt z młodego pokolenia już nie dbał o takie sprawy. Na szczęście w lesie wśród chaszczy istniało maleńkie źródełko.
Było już po 17.00, kiedy ruszyłam podekscytowana w drogę powrotną. Nagle mnie olśniło jak ciemno na dworze, a zaledwie kilka minut wcześniej w lesie była taka jasność jakby ktoś nam lampą przyświecał. To był cud. Kto tego nie doświadczy nie uwierzy.
Uradowana w końcu dojechałam do domu, a kiedy podałam matce wodę potwierdziła, że to naprawdę woda z tego źródełka.

Poczułam dreszcze na całym ciele.
Dobrze, że nie posłuchałam cioci, bo miałabym naprawdę wyrzuty sumienia. Pięć dni później matka zmarła…
Koniec części trzeciej, zapraszamy do czytania następnego felietonu, który opisuje dalsze losy Marianny.
Wspaniałych wspomnień Marianny wysłuchała i zredagowała je na potrzeby strony Johanka.
Wszystkie zdjęcia: Johanka